niedziela, 18 lutego 2018

Ramsay

Jaskier dzielił atrakcyjne kobiety, w tej liczbie i czarodziejki, na przemiłe, miłe, niemiłe i bardzo niemiłe. Przemiłe na propozycję pójścia do łóżka reagowały radosną zgodą, miłe wesołym śmiechem. Niemiłe reagowały w sposób trudny do przewidzenia. Do bardzo niemiłych trubadur zaliczał zaś te, wobec których sama myśl o złożeniu propozycji wywoływała dziwne zimno na plecach i drżenie kolan.
A. Sapkowski
Ramsay
Córka króla złodziei i skrytobójczyni || Życie spędzone w cieniu starszych braci || 28 lat
Życie nigdy jej nie rozpieszczało. Od najmłodszych lat musiała walczyć o względy ojca i matki, którzy często wyjeżdżali. Przez wiele tygodni nawet nie wiedziała, czy jeszcze żyją, czy może już są martwi.Jej ojcem jest złodziejem. I to nie byle jakim! Został okrzyknięty Królem Złodziei. Kradnie niezwykłe kosztowności, które potem jego ludzie rozprowadzają po królestwie. Natomiast jej matką jest skrytobójczyni, która w mistrzowskim stopniu opanowała sztukę trucizn. W jej rodzinie hierarchia była ustalona, kiedy tylko przyszła na świat. Dwaj najstarsi bracia mieli pójść w ślady ojca. Najmłodszy miał wzbudzać litość i pomagać matce przy zabójstwach. Natomiast ona, jedna córka króla złodziei, miała poślubić pewnego zaprzyjaźnionego księcia, dzięki czemu zyskaliby jeszcze więcej. Mieli...Po latach, okazało się, że najmłodszy braciszek o wiele bardziej woli przesiadywanie w towarzystwie ładnych chłopców, niż szkolenie się na skrytobójcę. Dwóch starszych dało się okraść z najważniejszego organu - z serca; poślubili piękne kobiety i zrezygnowali ze sztuki złodziejstwa. A Ramsay?A Ramsay, żyjąc w ich cieniu, robiła swoje. Bo i tak nikt nie zwracał na nią uwagi. O tym, co się działo, nie mówi głośno. Im więcej wiadomo, tym trudniej jest się ukrywać. Uwodzi, kradnie, zabija. Wszystko po to, aby odzyskać odebrane nazwisko i szacunek od własnego ojca. Woli mordować z odległości, bo tryskająca krew na wszystkie strony napawa ją obrzydzeniem. Smykałkę do trucizn odziedziczyła po matce, a przecież zwykłe dolewanie trucizny do wina jest nudne. Dlatego mistrzowsko opanowała sztukę rzucania zatrutymi nożami. A w sztuce strzelania z łuku jeszcze się szkoli. Ustrzelenie zająca w ruchu uważa za niezwykły sukces. Ale jeszcze trochę...
Źródło zdjęcia: Character Image 

9 komentarzy:

  1. — Nie zabiłam go — wysyczała przez zęby, twardo patrząc w oczy swemu ojcu. Wpatrywała się w nie tak długo, aż mężczyzna odwrócił wzrok. Westchnął ciężko, kręcąc z niedowierzaniem głową.
    — Zabiłaś go! Wszystko wskazuje na to, że została mu podana trucizna! A ty i twoja matka macie do nich dostęp. Jej nie było w mieście, kiedy to się stało. Więc albo zrobiłaś to własnoręcznie, albo komuś to zleciłaś. I nie kłam!
    — Nie kłamię! Nie zabiłam go — warknęła, podnosząc się z niewygodnego krzesła, na którym siedziała od początku przesłuchania. — Mówiłam mu, żeby nie pił ze srebrnego kielicha! To nie było przygotowane dla niego. Ile razy mam ci to powtarzać? — Podeszła do ojca. To był błąd. Mężczyzna uniósł rękę, a w następnej chwili, aż się skuliła pod wpływem silnego uderzenia i bólu. Spojrzała z nieukrywanym zaskoczeniem i przerażeniem na ojca.

    Z głębokiego zamyślenia o własnej przeszłości, wyrwał ją zbyt wesoły świergot ptaków. Nigdy ich nie lubiła. Nic tylko latały, ćwierkały i nie pozwalały się skupić. Widziała w nich latające potrawy, które trzeba było upolować, pozbawić piórek i upiec na ogniu. Ewentualnie dodać nieco zieleniny. Dla dekoracji. Spojrzała na jednego z takich ptaków i prychnęła. Ostrożnie sięgnęła po jeden z noży, który miała przypięty do pasa. Ten był specjalnie przygotowany na takie polowania. Nie był zamoczony w truciźnie, bo przecież sama nie chciała się otruć. Przez chwilę wpatrywała się w irytującego, latającego zwierzaka. Zamachnęła się i w ostatniej chwili się powstrzymała. Ptak, jakby wyczuł zbliżające się zagrożenie, poderwał się z gałęzi i prędko odfrunął w tylko sobie znanym kierunku. Ramsay natomiast, niczym czujny zwierz, powoli obróciła się wokół własnej osi. Czuła, że coś jest nie tak. Czuła, jakby ktoś ją obserwował. Jednak sama nikogo dostrzec nie mogła.
    Powolnym krokiem posuwała się naprzód. Szła przed siebie i nieco mocno ściskała nóż, który był gotowy do rzutu, jakby w obawie, że może go wypuścić. Dziwne uczucie minęło dopiero, kiedy opuściła niewielki las i znalazła się na skraju wzgórza. Odetchnęła cicho, lecz wciąż pozostała czujna. Tak na wszelki wypadek.
    Ostrożnie zeszła z tego wzgórza, bo była na nim zbyt bardzo odsłonięta. Zależało jej na pewnej dyskrecji, co jednak nie byłoby możliwe, gdyby została w tym miejscu. Kiedy przechodząca nieopodal kobieta posłała jej dziwne spojrzenie, prędko wsunęła nóż za pas. Czasami całkiem zapominała, że nie powinna paradować z nim po ulicach miasta. Szczególnie w dokach, które nigdy nie były bezpiecznym miejscem.
    Ta, na której się właśnie znajdowała, nie była zbyt często odwiedzana. Ludzi można było spotkać tutaj bardzo rzadko. Na jej końcu, znajdowała się stara, podobno dawno opuszczona kamienica, która tego wieczoru stała się jej celem. Powolnym, spacerowym krokiem zmierzała w jej stronę. Ukradkiem zerkała w stronę zamkniętych okiennic. Nic nie wskazywało na to, żeby ktoś, ktokolwiek ją zamieszkiwał.
    Słyszała o niej różne plotki i pogłoski. W karczmach można było dowiedzieć się wielu ciekawych i interesujących rzeczy. Ramsay raczej nie należała do osób, które wierzyły w te wszystkie magiczne sztuczki. Nigdy nie spotkała maga. Ani nawet nie była świadkiem pokazów magicznych. A póki czegoś nie zobaczy na własne oczy, to nigdy w to nie uwierzy. Nawet jej niedowierzanie nie było tak silne, jak chęć zysku i odzyskanie nazwiska. Używając się do pewnego podstępu zdobyła pewien kryształek, który teraz miała schowany. Nawet jeśli wieża maga okaże się kłamstwem, to przynajmniej sprzeda kryształ i trochę zarobi.
    Jeszcze bardziej zmniejszyła odległość między sobą a kamienicą. Stanęła po jej wschodniej stronie i dość wolno zmierzała w kierunku centralnych drzwi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Słońce błyskało dzisiaj wysoko na popołudniowym niebie, znacząc jasnymi smugami światła doki. Czasem tylko zatrzymywało się na ścianach niezbyt gęsto skupionych budynków, rzucając długie linie cienia, niekoniecznie bardzo głębokiego, a raczej szarawego i dość mdłego.
      Ale i w tak marnej kryjówce Davamros odnajdywał bezpieczeństwo, unikając wzroku innych. Jako tancerz cieni skutecznie zagęszczał mrok dookoła siebie drobną szczyptą wyuczonej magii, niknąc w nim jakby sam zbudowany był tylko z ciemności. Mijający go od czasu do czasu dostawcy portowi nie zwracali na niego najmniejszej uwagi, pochłonięci niezobowiązującymi rozmowami czy pracą. Nikt go nie widział, tak jak sobie tego życzył.
      Doki niewiele zmieniły się od ostatniej wizyty Davamrosa. Wciąż zdawały się zarzewiem kryminalnych szuj, pijanych marynarzy śpiewających w tawernach, smrodu ryb zmieszanego z tanim grogiem oraz wszechobecnej nędzy. Wystarczyło tylko jednak zmrużyć oczy, w sumie całkiem mocno zacisnąć powieki oraz zakryć uszy, żeby to miejsce nie wydawało się takie złe. Spędził tutaj praktycznie połowę swojego życia, ale wolał tego nie wspominać już nigdy jeśli tylko miał taką możliwość. Pamiętał niemalże każde miejsce tutaj, wyrwę oraz stoisko, nawet zdawało mu się, że ludzie również się nie zmienili i wciąż ta sama kobieta sprzedaje ryby oraz gulasz z bezpańskich kundli przed tawerną Wyspa Szczęśliwości, która o dziwo nadal stoi pomimo krążących wszędzie plotek, że za biblioteczką w jednym z pokoi znajduje się kryjówka przemytników.
      Kątem oka zauważył jak drobny kieszonkowiec opróżnił właśnie kieszenie targującego się na kramie z tanimi błyskotkami ze szkiełka i podrabianej miedzi mężczyzny. Całkiem sprytnie, ale nie do końca. Kilka sekund później złodziejaszek uciekał tuż obok niego z goniącym go wytrwale strażnikiem miejskim. Davamros sam nie potrafił zliczyć ile to razy był w podobnej sytuacji, ale jeśli nikt nie zniszczył starych ścieżek to gdzieś niedaleko powinna znajdować się wyrwa w ścianie, dzięki której wystarczająco gibki rzezimieszek mógł skryć się we wnętrzu magazynu i zgubić pościg.
      Nie miał jednak czasu na podziwianie budującego się talentu młodego chłopaka, bo dzisiaj jego cel był znacznie większy.
      Stał przed rozwalającą się, zdawałoby się opuszczoną, kamienicą jakich wiele w tej dzielnicy. Rozpadające się, skruszone kamienie nie dawały żadnej ochrony przed wdzierającą się do środka pleśnią oraz zapachem stęchlizny. Powybijane okna, czasem nawet złamane okiennice i szarzejąca dachówka przykryta mchem. O dziwo nawet jakaś marna brzózyna rosła z jednej z dziur, pnąc się odważnie ku górze. Miejsce, które robiłoby za dobrą kryjówkę dla bezdomnych oraz złodziei oraz schadzki prostytutek z klientami.

      Usuń
    2. Nie wszystko było jednak tym czym się wydawało.
      Według zdobytych przez Davamrosa informacji, nie była to zwyczajna ruina, ale dom potężnego maga ceniącego sobie spokój oraz dyskrecję. Upodobał sobie doki, zamiast jakieś wieży poza miastem, gdyż ponoć tutaj dostawał potrzebne składniki. Mógł tylko domyślać się o co chodzi, ale ostatnio tyle się mówiło o atakach szaleńca obdzierającego ludzi ze skór, zwanego przez straż "Garbarzem", iż wszystko mogło być możliwe. Niezależnie jednak od celów dla których mag znajdował się w tej dzielnicy, Davamros miał do niego interes - a raczej do księgi, którą ten posiadał.
      Liczył, że znajdzie w niej odpowiedź jak pozbyć się paskudnej klątwy zmieniającej go powoli w chodzący worek śmierdzącego trupiego mięcha. Choć wydawał na lekarstwa i zaklęcia kapłanów niemalże wszystkie wykradzione pieniądze, zatrzymywały one tylko powracające efekty klątwy bezpośrednio jej nie lecząc. Jak podkreślił to kiedyś jeden z uzdrowicieli - choroba Davamrosa ma naturę wykraczającą poza normalne rozumowanie i tylko ktoś równie potężny jak rzucający, zaznajomiony z nią choć po części będzie mógł coś na to zaradzić. Tancerz cieni dogadał się niedawno z jednym szalonym nekromantą, za kilka drobnych przysług, że pomoże mu odczytać magiczne runy skradzionego grimoire jeśli tylko mu je przyniesie. Może nawet odprawi odpowiedni rytuał.
      Davamrosowi zależało na tym jak nigdy na niczym. Klątwa go osłabiała jeśli odpowiednio szybko nie zażył lekarstwa, odbierała mu jasność i ostrość zmysłów oraz zmieniała jego ciało w zalążek niewyobrażalnego bólu. Każdy skok, włam czy atak musiał być planowany tak, by zniwelować nie tylko wszelkie potencjalne wpadki, ale też wyprzedzić konsekwencje magicznej choroby.
      Dlaczego więc nie złapał maga, który tą klątwę rzucił?
      Jakby to było takie proste...
      Pokręciwszy głową, wyrwał się z rozmyślań sprawdzając, czy klejnot zmieniający zwykłe drzwi w magiczne wrota wymiarów przenoszące użytkownika do siedliszcza maga, jest nadal w jednej z sakiew.
      Leżał bezpiecznie, migocząc od czasu do czasu kolorami tęczy. Kamień ten nazywany był powszechnie "kamieniem łotrzyków" i przypisywano mu niewielkie magiczne właściwości pozwalające łamać iluzje oraz wykrywać pułapki - stąd też znalazł szerokie zastosowanie w rękach przestępców jeśli tym udało się go odnaleźć. Kiedy używało się go na drzwiach takich w tej kamienicy wykonywało się tak zwany skok klejnotu czyli przejście ze świata zwid do prawdziwej formy danego miejsca.
      Davamros wyszedł z cienia, naciągając mocniej chustę na twarz oraz poprawiając kaptur płaszcza. Rozejrzawszy się dookoła i sprawdzając, czy nikt go nie śledzi ostrożnie zbliżał się do kamienicy. Wyglądał jak wielu innych zabijaków tutaj, więc nie wyróżniał się zbytnio z otoczenia - gorzej jednak, jakby ktoś uważnie przyjrzał się jego oczom lub zranieniom na twarzy wywołanym klątwą. Lekarstwa jednak pozwalały mu na względny "kontakt" bez wywoływania paniki, nawet jeśli nie zasłaniałby twarzy.
      Podchodząc ze strony zachodniej, zbliżał się do głównych drzwi bo tylko na nie nałożone zostało zaklęcie. Zatrzymał się jednak, subtelnie mimo wszystko, gdy z naprzeciwka zauważył, że dokładnie w tą samą stronę zmierza uzbrojona kobieta, niewiele niższa od niego. Zwinny krok i pewne choć miękkie ruchy zdradzały, że to nie jest byle dziewka portowa, a ktoś zaznajomiony ze sztuką skrywania się oraz bezszelestnego poruszania.
      Złodziejka.
      Pytanie tylko, kim była i czy należała do jednej ze stajni?
      Mógł jednak dać sobie uciąć rękę, że, choć nie interesował się zbytnio gildiami złodziejskimi i ich członkami, kogoś mu przypominała lub spotkał ją podczas jednych z wypadów lub wymian łupów.

      Usuń
  2. Od samego początku miała przerąbane w swoim życiu. Od najmłodszych lat musiała walczyć o względy rodziców. A raczej tych nianiek, które z nią i jej braćmi zostawały, kiedy starszych nie było. W jej rodzinie nie łatwo było się przebić. Zazwyczaj nie miała nic do powiedzenia. Była nieco rozpieszczana, dostawała to czego chciała. Wszystko po to, aby zbyt dużo nie mówiła. Aby nie wychylała się przed szereg.
    Ojciec zawsze dbał o jej bezpieczeństwo. I zawsze miała przy sobie kogoś, kto pilnował jej życia. Jednak nigdy nie chciał się zgodzić na to, aby i ona doskonaliła się w sztuce władania mieczem. Przecież równie dobrze sama mogłaby się bronić. Ale głowa rodziny miała na nią zupełnie inny pomysł – miała być piękną damą, idealną córeczką tatusia, na widok której miękną młodzieńcom kolana. I cóż, z czasem rzeczywiście zaczynały im mięknąć. Jednak z zupełnie innych powodów, niż chciałby tego ojciec.
    Kiedy wraz z braćmi zostawała sama w domu, to ci nigdy nie zwracali na nią uwagi. Byli zbyt zajęci w swoich własnych sprawach. Każdy pilnował czubka własnego nosa. I zapewne nawet nikt by się nie zorientował, gdyby nagle któreś z nich zniknęło w niewyjaśnionych okolicznościach. Między nią a braćmi nigdy nie było żadnej więzi. Tolerowali się na tyle, na ile musieli. Początkowo chciała to zmienić. I dopiero potem machnęła na to ręką, dochodząc do wniosku, że bezsensu jest się starać. Bracia nigdy nie stali się dla niej prawdziwymi braćmi. I chociaż to oni zawinili pierwsi – dwóch starych się pożeniło, a młodszy za bardzo lubił chłopców, to ojciec ich nie ukarał. Ba! Wyprawił im wspaniałe wesela, których niejeden zazdrościł. A młodszy mógł przebywać w Domu Rozkoszy ze swoim ukochanym tak długo, jak tego chciał. Ona, wystarczyło że zrobiła jeden błąd, i to w dodatku nie ze swojej winy, aby została przekreślona. Na nic zdały się prośby, a nawet błagania. W dniu, kiedy ojciec wyrzucił ją z domu, coś w niej pękło. Coś się przełamało i zmieniło.
    I chociaż dawno nauczyła się kraść i zabijać, to teraz musiała z tego wyżyć.
    Nigdy nie należała do jakiejkolwiek gildii. Nie pobierała nauk od mistrzów. Lecz ze względu na wysoką pozycję, mogła ich podpatrywać. Czasami całe dnie spędzała bez ruchu i chłonęła informacje, którymi ci się dzielili. A następnego dnia szła i próbowała zastosować to w praktyce. Dzięki temu nauczyła się skradania i kradzieży. Latami treningów i bieganiną po mieście (głównie za kotami, do których miała niezwykłą słabość), wyrobiła sobie całkiem niezłą kondycję. Niemal bezszelestnie potrafiła przemieszczać się po ulicach miasta, w którym żyła i się wychowywała. Sprawa nieco się komplikowała, kiedy musiała pokonać jakąś odległość po dachu budynku. I chociaż potrafiła się szybko wspinać i całkiem nieźle trzymała równowagę (jeszcze ani razu jej nie straciła podczas ucieczki), to jej bezszelestność pozostawała wiele do życzenia. Tak, jak jej kocie ruchy, które stawały się znacznie bardziej niezgrabne. Jednak największy problem i tak stanowiły skoki. Co ciekawe, problem miała z lądowaniem. Skok z niższego budynku na wyższy zawsze jej wychodził. W drugą stronę, nie zawsze to działało. I nieraz miała pozdzieraną skórę, bo upadła niezwykle niezgrabnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lecz od treningów praktycznych wolała te teoretyczne. A jej treningami teoretycznymi były godziny spędzone w bibliotece w księgach, które należały do jej matki. Czytała o truciznach, uczyła się o roślinkach. I po pewnym czasie nauczyła się tworzyć własne miksturki, które nie zawsze przynosiły zamierzony efekt. Minęło trochę czasu, trochę ludzi zginęło w masakrycznych męczarniach, ale w końcu udało jej się opanować tę trudną sztukę. I chociaż jej konikiem były trucizny, to kilka prostych lekarstw również potrafiła stworzyć. Zazwyczaj stosowała je na sobie – nieszkodliwe otarcia i zadrapania mogła leczyć sama. Ran śmiertelnych wolała się nie tykać – nie czuła potrzeby, aby ratować swoje ofiary. A jej samej nikt jeszcze takiej rany nie zadał.
      Od wyrzucenia z domu minęło sporo czasu. Musiała jakoś wyżyć na ulicy. Bez środków do życia i dachu nad głową, wcale nie było jej łatwo. Większość znajomych się od niej odwróciło. Musiała opuścić dzielnicę, którą dobrze znała, bo się w niej wychowywała. Było to trudne, jednak konieczne, pożegnanie. Ojciec dał jej wyraźnie do zrozumienia, że nie miała tam czego szukać.
      Trochę wałęsała się po okolicznych wioskach. Wybrała się w nieco dłuższą podróż, jednak życie na szlaku pozbawionym handlarzy nie było dla złodziejki spełnieniem marzeń. Wróciła do miasta i osiadła po drugiej stronie rzeki. A to co porabiała miało pozostać słodką tajemnicą. Przynajmniej przez jakiś czas.
      Nie mogła odpuścić takiej okazji! Nawet jeśli niekoniecznie wierzyła w magię. Chęć zysku i bogactwa były bardzo kuszące. Zresztą, jeśli przyniosłaby klejnoty maga ojcu, to ten na pewno by zmiękł. Pod względem kosztowności byli tacy sami – byliby w stanie zrobić wszystko, byleby tylko dostać to czego chcieli.
      Postać, skradającą się od zachodniej strony, zauważyła dosłownie przed chwilą. Na moment zatrzymała się w bezruchu i jedynie uważnie obserwowała mężczyznę. Nieszczególnie wyróżniał się wśród pozostałych mieszkańców doków. Ale zbyt dużo czasu spędziła ze złodziejami, aby nie rozpoznawać tego kroku. Nie był to zwykły krok, zwykłego mieszkańca. A to oznaczało, że będzie miała towarzystwo.
      Nie widziała sensu, aby dalej się przed nim ukrywać. Wyszła ze swojego ukrycia i z nieznacznym uśmieszkiem, ruszyła mu naprzeciw. I, tak jak podejrzewała, do spotkania doszło naprzeciw frontowych drzwi, które skrywały pewną tajemnicę.
      — Zgubiłeś się, panie? — zapytała swobodnie, mrużąc oczy, pod wpływem upierdliwego słońca, które zawzięcie świeciło jej prosto w oczy.

      Usuń
    2. Coraz krótsze kroki, cichsze i bardziej lekkie aż w końcu stanął naprzeciwko frontowych drzwi, których metalowe elementy już dawno przeżarła rdza. Dopiero teraz, kiedy i również dziewczyna zbliżyła się do nich, mógł przyjrzeć jej się dokładniej zza kaptura, który kładł cień na jego przeoraną klątwą twarz.
      W umyśle zaświtała mu myśl, skąd ją pamięta. Było to jednak na drugim końcu miasta, w pobliżu wielkiej rzeki, Mitwy, jedynej przepływającej przez wielką metropolię i zatrzymującą się właśnie tu, w dokach. Próbował przywołać w głowie dokładniejsze wspomnienia, ale wszystkie zatrzymywały się na postaci pasera z którym Davamros wtedy zawzięcie się targował o lepszą cenę za łup. Parszywy oszust, ale tylko on mógł upłynnić tak dobrze oznaczone złoto.
      Niemniej swoje usłyszał, a dokładniej to, iż stojąca przed nim złodziejka to nikt inny jak córka tego samozwańczego króla złodziei, co nie wiadomo czy ogłosił się nim sam czy został przez kogoś "wybrany". Polityka półświatka docierała do niego z opóźnieniem, bo sam nigdy jej do siebie zbytnio nie dopuszczał. Póki coś nie dotyczyło go bezpośrednio nie miał w tym najmniejszego interesu.
      Zresztą po co mu wieści z dworu królewskiego, czy jakkolwiek mógłby nazwać tą dziwną pozycję w całkowicie zdziczałym i pozbawionym czasem zasad kryminalnym świecie? Sama idea króla wśród złodziei wydawała mu się dość mdła, nikła i po prostu niepotrzebna - owszem zapewniał ochronę, może nawet jakieś korzyści w postaci lepiej zorganizowanych i większych skoków, ale... Co wtedy ze skarbami? Oddajesz mu większą część, patrząc na rosnący, nie-twój stosik w skarbcu gdzieś w podziemiach pod slumsami, ale jednocześnie cieszysz się bo jesteś częścią czegoś większego? Zbędna monarchia, nie po to zostajesz złodziejem i przekraczasz granicę prawa, które czasem cię krzywdzi, żeby znowu oddawać się pod kolejne berło.
      To prawie jak z gildiami, tylko słowo król brzmiało dużo bardziej szlachetnie.
      Dlatego też Davamros wolał pracować sam lub czasem łączyć siły z innymi wolnymi strzelcami tego miasta - co czynił jednak bardzo rzadko, bo nie lubił na kimś polegać. Nie to, że uważał swoje umiejętności za najlepsze i nie do pobicia, bo tak absolutnie nie było - wciąż miał wiele do nauczenia -, ale jeśli już coś miało się zepsuć... Wolał ponosić za to pełną odpowiedzialność i mieć świadomość, że przyczynił się do tego własnymi rękami oraz brakiem przygotowania.
      Nie wiedział w jakim celu dziewczyna przybyła pod wieżę, ale mógł podejrzewać, że jeśli była córką króla złodziei to wiedziała o prawdziwej naturze tego budynku. Jako byle podlotek i amator nie miałaby szans na większość solidnych informacji, a jedynie plotki.
      To wszystko odrobinę wybiło Davamrosa z rytmu jaki narzucił na plan odkrywania wieży czarodzieja. Konkurencja bywała zdrowa, ale nie kiedy teren nieznany, przeciwników potencjalnie dużo, a i na pewno czekały ich magiczne pułapki. Wiedział też jak to się skończy po jego stronie - zacznie nieostrożnie stawiać kroki, byleby tylko udowodnić, że jest lepszy. Przed klątwą mógł sobie pozwalać na taką brawurę, teraz niekoniecznie. Naturę jednak ciężko opanować i stłamsić.
      Z drugiej strony jednak, złodziejka mogła się w tym wszystkim przydać - by trzymać twory i chowańców maga z dala od niego, podczas gdy on skryje się w bezpiecznym cieniu oraz przejdzie na szczyt. Gorzej jednak jeśli także ma chrapkę na księgę na której zależy Davamrosowi.
      Nie wie nic, ale to tyczy się zapewne też drugiej strony - ona też mogła nie przewidzieć jego wizyty tutaj. Podejrzewał, że nie odpuści, ale i on nie zamierzał się wycofać. Zbyt mu zależało na powodzeniu tego skoku, wiele mógł zmienić, a na pewno dać mu odpowiedzi na wiele pytań.

      Usuń
    3. Uniósł brew do góry na jej swobodne, prawie prześmiewcze słowa. Zsunąwszy maskę z twarzy, nie odwzajemnił jednak uśmiechu bo nawet na tak zdrapanych i trupio bladych ustach wyglądałby on co najmniej złowróżbnie. Brał lekarstwa rano, więc teraz ich dobroczynne efekty mogły trochę zelżeć, objawiając się na jego trupio-bladej twarzy karmazynowymi wybroczynami przypominającymi wyzierające, żywe mięso.
      - Mógłbym to samo pytanie zadać tobie - świszczący, niski głos wydobył się zza zasuszonych warg. Davamros bardzo rzadko z kimś rozmawiał, głównie mając za towarzystwo własne myśli, więc i niewielu mogło usłyszeć ostre nuty jego głosu. Nie było to jednak zbyt przyjemne uczucie, gdyż boleśnie wbijały się one w uszy.
      Tancerz cieni, nie spuszczając wzroku z nieznajomej, położył dłoń na sakwie, gdzie trzymał kamień łotrzyków. Klejnot najwidoczniej wyczuł subtelną magię i iluzję rozciągającą się na drzwiach, gdyż wydzielał przyjemne ciepło, rozgrzewając się coraz bardziej. Jeszcze chwila i możliwość wykonania skoku klejnotu będzie na wyciągnięcie dłoni. Problemem jednak była tajemnicza dziewczyna, która najwidoczniej nie zamierzała grzecznie wrócić tam skąd przybyła.
      Davamros minął złodziejkę, zamiatając zniszczonym skrawkiem płaszcza zakurzoną ziemię. Obserwował ją kątem nienaturalnie zmienionego, przeraźliwie jasnego oka czekając aż poważnie zastanowi się nad tym skokiem.
      - To nie zadanie dla amatorów. Odejdź póki jeszcze możesz - odparł, stając przed zaczarowanymi drzwiami. Niezależnie po jaki przedmiot tu przyszła i jak dowiedziała się o ukrytym przejściu do siedliszcza czarodzieja... Nie zamierzał oddać jednej z szans na zrzucenie tej przeklętej choroby z własnego ciała i zgadywać czy przypadkiem nie szukają tego samego w wieży. Davamros spojrzał zza ramienia na dziewczynę, milcząco oczekując aż zniknie. Może nie doceniał jej charakteru, błyskającego żwawym ognikiem w oczach? Co jeśli jest bardziej uparta i nie odpuści?
      Jedno jest pewne - nie zamierzał się z nią szarpać na środku ulicy. Nie potrzebowali świadków, a dwójka podejrzanie wyglądających zabijaków pod pustą kamienicą już wzbudzała zainteresowanie. Jeśli się nie ruszą, w jedną lub w drugą stronę, zauważy ich jakiś strażnik.

      Usuń
  3. Kilkanaście lat temu jej ojciec był wspaniałym złodziejem. Ten niezwykle przystojny i wysportowany mężczyzna potrafił okraść niejednego. Dodatkowo posiadał niezwykłą cechę, jaką było gadulstwo. Potrafił omotać swojego przeciwnika, a potem okraść go ze wszystkiego – poczynając od kosztowności, a kończąc na godności. Nic dziwnego, że został okrzyknięty królem złodziei. Jak nikt zasłużył sobie na taki tytuł. Był bezwzględnym mężczyzną, który nie wahał się przed podjęciem nawet najbardziej radykalnych kroków. Słyszała o nim wiele wspaniałych legend. Niektóre od niego samego, niektóre z przekazów innych osób. Jednak wszyscy, (często nie)zgodnie twierdzili, że król jest tylko jeden
    Równocześnie z tytułem w jego życiu pojawiła się kobieta. Kobieta ta skradła jego serce. I chociaż współpracowali, tak mężczyzna powoli… marniał. Stawał się bardziej sflaczały, bardziej podatny na sugestie, mniej bezwzględny i mniej okrutny. Potem, kiedy nastąpił rozwój sytuacji rodzinnej, całkiem zdziadział. Teraz nie miał już w sobie tej młodzieńczej iskierki, nie posiadał tej pasji do wykonywanej profesji. Po prostu siedzi na dupie i kręci tym podziemnym światem. Brakuje tylko tego, aby się roztył i wyglądał jak beczka. Ramsay twierdziła, że była to jedynie kwestia czasu i już niedługo król będzie stereotypowym królem.
    Im starsza była i im więcej widziała świata, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że staje się do niego podoba. Ale nie do tego mężczyzny, który siedział i nic nie robił. Tylko do tej legendy, którą kiedyś był. Nie wahała się przed podjęciem trudnych decyzji. Nie miała szczególnie ogromnych wyrzutów sumienia, kiedy okradała jakiegoś bogatego kupca. Nawet morderstwa na nie takich bez winnych, nie robiły na niej większego wrażenia. Już nie.
    Jej dwaj bracia… czasami miała wrażenie, że nie byli w żaden sposób spokrewnieni, a oni zostali znalezieni w rynsztoku. Jedyne co ich łączyło, to podobny wygląd. Natomiast trzeci z braci… gdyby nie jego nieuzasadniona fascynacja innymi mężczyznami, byłby najbardziej znośny.
    Przez całe życie żyła w ich cieniu, chociaż starała się z niego wydostać. Chciała, aby ojciec ją zauważył i pokazał, jak być takim świetnym złodziejem. Chciała, aby matka zabrała ją do swojej pracowni. Ale z wiekiem dostrzegła, że to i tak bezsensu. To co udało jej się osiągnąć, zawdzięczała jedynie samej sobie. I chociaż niejednokrotnie było naprawdę ciężko, to nie poddawała się i uparcie dążyła do celu.
    Ale co jej po tym było? Przez jeden naprawdę głupi błąd straciła jedyną szansę na szacunek od własnego ojca, który z hukiem wywalił ją z rodzinnej posiadłości. Wiedziała, że niewielka szansa na powrót istnieje. Ale czy zależało jej na samym powrocie? Już dawno pogodziła się z tym, że nie do końca pasowała do swojej rodziny. Oni nigdy nie zaakceptują tego, że nie była grzeczną i ułożoną dziewczynką. Nie będzie przykładną panną młodą i prędzej poderżnie gardło mężowi, niż pozwoli, aby tknął ją palcem, bez jej wyraźnej zgodny. Najbardziej w świecie chciała im wszystkim udowodnić, że ona też się nadaje. Co z tego, że była kobietą? Również mogła być bezwzględną oszustką. A jak naprawdę się postara, to jest w stanie osiągnąć cel, który wyznaczyła sobie jakiś czas temu.
    I nikt jej w tym nie przeszkodzi. Nawet mężczyzna, który teraz stał przed nią. I choć straszył swoim wyglądem, to pozostawała niewzruszona jego wyglądem. Bo to pierwszy raz widziała żywe straszydło? Nawet, jakby miało dojść do rozlewu krwi, to się nie podda i włamie się do tej cholernej kamienicy!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Nie odejdę — powiedziała cicho i zadziwiająco spokojnie, aczkolwiek stanowczo. Uniosła brew delikatnie w górę, a potem ukradkiem rozejrzała się po otaczającej ich okolicy. Kilku ciekawskich gapiów, rzucało w ich stronę spojrzeniami. Jedni bardziej, inni nieco mniej dyskretnie. — Ale masz jeszcze szansę się wycofać. Obiecuję, że jak wrócę, zdam ci szczegółowe relacje z tego, jak było — uśmiechnęła się nieco złośliwie i zrobiła nieco teatralny ukłon. Oderwała wzrok od mężczyzny i zaklęła cicho pod nosem.
      — Mamy towarzystwo — mruknęła cicho, kiedy natrafiła spojrzeniem na jednego strażników. Ten, wskazał na nich. Ramsay, niewiele myśląc, sięgnęła do kieszeni, z której wyciągnęła kryształ łotrzyków. Przyłożyła go do drzwi, a kiedy te rozbłysły dziwnym blaskiem, odruchowo cofnęła się o krok. Nie trwało to długo, bo już po chwili sięgnęła do klamki i pchnęła drzwi, które ustąpiły, ukazując wnętrze kamienicy.
      — Jako dżentelmen, ustąpisz mi w drzwiach? — zapytała i nie czekając na odpowiedź, wślizgnęła się między nim do środka.

      Usuń